Nad ranem
1:30 jestem rozespana, wyglądam przez okno
karetka stoi.
Sąsiada matka zmarła. Już się nie boi.
Pożegnała lato. Pożegnała życie.
Tęsknota wisi na suficie rozpięta, rozdarta
zagubiona w locie do światła chce. Ciemność.
A słońce gdzie?
Godziny płyną.
2:30 nie mogę zasnąć.
Kwiat usycha.
Serio?
Płatki leżą na parapecie. Na szybie pajęczyna.
Daleko w głębi siedzi dziewczyna.
3:30 nie śpię. Razem z kawą płyną myśli.
Mgła w cieniu ciszy wisi- w domu sezon
grzewczy, a w pokoju zima.
Co to za miesiąc już?
Przecież lato jest. A może jesień.
Ż e g n a j c i e
Głosy roznoszą się echem po ścianach
z korytarza. Wariuję. Kroki słyszę. Pieprzenie. Głupie schody.
I ten plastikowej butelki dźwięk.
Mąż chrapie. Wyje do księżyca.
6:30
Perły deszczu na oknie spowiadają się.
Pająk gapi się zaklęty. Welon szarości topi liście.
A przecież wieniec musi być złotem wystrojony
na bogato
w czarnej sukni, w nowych butach zapada
w wieczny sen
z ulotnością chwili zgaśnie jak świeca.